Po prostu Auckland – Nowa Zelandia

W Auckland dowiadujesz się, co to znaczy miasto po nowozelandzku. Jednak nie spodziewaj się tłumów, korków, ciasnoty i smogu. Tak jak my zdążyliśmy je polubić właśnie za tę „nienachalność”, tak kilkoro Nowozelandczyków, z którymi o nim rozmawialiśmy, bardzo się krzywiło i zarzekało, że to okropne miejsce.

Panorama Auckland z dobrze widocznym Sky Tower - widok z Mt Eden

Wszystko zależy od punktu siedzenia.
Jeżeli większość swojego życia spędziłaś w mieście, które niestety może poszczycić się wyżej wymienionymi cechami, to Auckland będzie wydawać się o wiele lepszą opcją.

Natomiast dziewczyna, która wynajęła pokój obok nas w nowozelandzkim domu i przyleciała do Auckland jedynie na tydzień, by zrobić potrzebny kurs, chciała z tego miasta najszybciej uciekać. Nic dziwnego. Pochodzi z wyspy południowej, z jej południowego krańca, gdzie wolne przestrzenie ciągną się po horyzont. Zrozumieliśmy to pod koniec naszej podróży po Nowej Zelandii. Gdy na wyspie południowej, na jej południowych krańcach doświadczyliśmy tego bezkresu.

Urokliwy port w Auckland - Mieście Żagli

Dobrze się w Auckland czuliśmy. Po Sydney skąd przylecieliśmy wydało się o wiele, wiele mniejsze i też o wiele spokojniejsze niż Kraków, skąd wyruszyliśmy w naszą podróż dookoła świata kilka miesięcy wcześniej. Bądź co bądź Auckland nie jest typem miasta, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Co jest specyficzne w regionie Auckland i to już zapowiadało, że cały nasz road trip po Nowej Zelandii będzie piękny, to co chwila wyrastające z ziemi, porośnięte trawą stożki wulkaniczne. Jest ich w tym rejonie aż czterdzieści osiem.

 

Porośnięta dziura – wulkaniczny krater w mieście

To właśnie ta dziura, która mnie ujęła:)

Jednym ze stożków, najwyższym i najbardziej znanym, jest Mt Eden. To stożek powulkaniczny, który ma mocno zarysowany krater. Ktoś może powiedzieć: „dziura jak dziura”, ale na mnie te 50 metrów w dół i 180 metrów średnicy zrobiło wrażenie. Szczególnie, że ciężko sobie wyobrazić, że to kiedyś był wulkan. Zazwyczaj takie miejsca są brunatne lub mają ceglasty kolor. Od razu widać, że podłoże jest wulkaniczne z drobnymi kawałkami powstałymi po wyrzuceniu lawy. A tu coś takiego! Trawa. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam.

Mt Eden (Maungawhau po maorysku) wyrasta (chociaż źle to ujęłam, przecież wulkan był tutaj pierwszy) pośród miejskich zabudowań. I może to sprawia, że to niecodzienny widok.

Jak zwykle odsadziłyśmy męską część naszej rodziny o kilkadziesiąt metrów;)

Nie dość, że porośnięty soczystą trawą  i drzewami, to jeszcze całkiem z innej bajki.
Świetne jest to, że zabraliśmy się za wchodzenie na górę z całkiem innej strony niż się to opisuje. Zielonym szlakiem, na którego wejście nie było aż tak bardzo oczywiste.

Droga na Mt Eden to bardzo błogi spacer i trochę przypominał mi pod koniec wejście na Kopiec Kościuszki. Idzie się na okrętkę, tylko że w lesie.

A że z Melą chodzi się dwa razy dłużej, bo szyszki, kijaszek, czy śmieszne kulki na krzewie, bez niepotrzebnego zmachania się dotarliśmy na szczyt, który nie był szczytem, a właśnie dziurą, nad którą się rozpływam.

 
Całość trasy około dwóch kilometrów. Ale jest oczywiście sposób "na autobus" - z przystanku to niecałe 300 metrów do krateru. My lubimy trudniej i ciekawiej. No i trzeba gdzieś spalić Melową energię.

Ale by się na sankach zjeżdżało

A jak już weszliśmy, to okazało się, że z Mt Eden widać idealnie panoramę Auckland. Jest kilka miejsc, w których można zrobić sobie piknik z widokiem na dziurę, czyli tak naprawdę krater po wulkanie, który ostatnią erupcję miał 15 000 lat temu.

Całkiem przyjemna sprawa. To koniec końców najwyższy naturalny punkt w Auckland (196 m n.p.m.).

 

 

 

Całkiem dobry początek Nowej Zelandii

Bramy portowe

W Auckland mieliśmy ciągle takie wrażenie, że to tylko szczęśliwy pogodowo dzień, że już jutro spadnie deszcz, że wszystko spowije mgła i zacznie siąpić. Znaleźliśmy się w Nowej Zelandii u progu ichniej jesieni. Mieliśmy się przemieszczać na południe, ale w Nowej Zelandii to oznacza całkowitą odwrotność niż jest np. w Europie. Miało być chłodniej. Jak bardzo nas rozpieściły te kolejne trzy tygodnie, sami nie mogliśmy w to uwierzyć. Słońce, wręcz gorąco. Wszystko było bardziej zieleńsze i bardziej turkusowe niż jest.

Jak to w naszym zwyczaju, dni w Auckland spędziliśmy na wałęsaniu się i zaglądaniu w miejskie zakątki.
Potraktowaliśmy Auckland jako rozgrzewkę. Trochę bez planu, bez presji, ale też jako małą aklimatyzację przed trzytygodniowym road tripem po obydwu wyspach.

Zaparkowaliśmy przy parku Auckland Domain i stamtąd przez Park Alberta ruszyliśmy do ścisłego centrum, kończąc spacer w porcie.

Tak, tak wiemy. Kto jest w Auckland, ten wjeżdża na Sky Tower. Jednak nie my. Panoramę miasta widzieliśmy z Mt Eden, a z wyjeżdżania na najwyższą wieżę w każdym mieście naszej podróży, nie zrobiliśmy naszego hobby. Hmm... może po prostu baliśmy się, że po tylu wieżach i wysokich budynkach, ta nie zrobi na nas piorunującego wrażenia. W każdy razie Sky Tower robi wrażenie także z ziemi. Widać ją z wielu miejsc.

 

Auckland Domain - chwila wyciszenia w parku

Auckland Domain - jedna ze ścieżek

Jak zwykle po schodzeniu się po uliczkach i nabrzeżu Auckland, nie mogliśmy odmówić sobie kilku chwil w najstarszym parku w Auckland: Auckland Domain. Jest rozległy, są w nim pomniki i trasa o romantycznej nazwie: Lovers Walk.

Myślę, że gdybyśmy podróżowali sami, nie zaszlibyśmy do parku. W ogóle nie bralibyśmy go pod uwagę. Ale Mela też potrzebowała oddechu, wyciszenia. Dzięki temu mogliśmy się zatrzymać i to zatrzymanie okazywało się sielankowe.

 
Jak my wtedy mało wiedzieliśmy, co nas jeszcze czeka!
Kraj Kiwi miał nas tak zaskoczyć, że w podsumowaniu bez dłuższego wahania okrzyknęliśmy go numerem jeden całej podróży dookoła świata. I to jest chyba najlepsza rekomendacja. Poniżej znajdziecie pozostałe wpisy. Powoli będą się ukazywały nowe.

 

 

Wcześniejsze artykuły Późniejsze artykuły

 

Leave a comment